Kolejna recenzja ze Spillane'a

Data publikacji: 15 lipca 2008

Zapraszamy do lektury recenzji Piotra Kofty dotyczącej książki Spillane'a Ja jestem sądem.

 

Paperbackowy rewolucjonista

Wreszcie mamy po polsku legendarny czarny kryminał Ja jestem sądem Mickeya Spillane'a – w dodatku w znakomitym przekładzie dwóch poetów, Tomasza Kunza i Marcina Barana. Skąd wzięła się sława tej książki i dlaczego prawie o niej zapomnieliśmy?W jego życiu nadspodziewanie ważne były liczby – Mickey Spillane (1918-2006) sprzedał ponad 200 milionów książek, co stawia go w gronie absolutnych rekordzistów w tej dziedzinie. "Jestem najczęściej tłumaczonym pisarzem na świecie, zaraz po Leninie, Tołstoju i Verne’ie. A oni wszyscy już nie żyją" – zwykł mawiać. Gdy w latach 60. opublikowano w USA listę największych literackich bestsellerów w historii, powieści Spillane’a zajęły siedem z dziesięciu czołowych pozycji. "Cieszcie się, że nie napisałem jeszcze trzech" – odcinał się autor krytykom usiłującym zdeprecjonować fenomen jego popularności.

Ja jestem sądem (1947), debiutancka książka Spillane’a, powstała w dziewięć dni, bez poprawek, bez skreśleń (inne źródła donoszą o 19 dniach, ale czy to coś zmienia?) i została odrzucona przez czterech kolejnych wydawców, zanim piąty z nich zarobił na niej fortunę, sprzedając kilkanaście milionów egzemplarzy w miękkich okładkach. To była paperbackowa rewolucja za 25 centów sztuka. "Może i to, co piszę, to śmieci, ale to naprawdę niezłe śmieci" podsumował sprawę Spillane z właściwą sobie lakoniczną bezczelnością. Los bywa jednak złośliwy. W Playbacku (1958), ostatniej ukończonej powieści Raymonda Chandlera, jest znamienna scena, w której Philip Marlowe przegląda z nudów idiotyczne kryminalne pulp fiction pewnego niewymienionego z nazwiska autora, a potem – nie doczytawszy – wyrzuca je ostentacyjnie do kosza. Aluzja była wówczas czytelna: chodziło o Spillane’a. Skądinąd wiadomo, że Chandler miał o pisarstwie autora Ja jestem sądem jak najgorsze zdanie – zaś ów gest Marlowe’a przypomina rzucenie klątwy. Kto dziś, poza maniakami gatunku, pamięta o Spillane’ie i jego bestsellerowych rekordach? Może Quentin Tarantino, kiedy ma lepszy dzień. Tych książek właściwie się nie wznawia, od kiedy 40 lat temu na dobre zasiliły obieg surowców wtórnych. Czy słusznie?

Mickey Spillane zaczynał od komiksów – w latach 30. pisywał scenariusze dla Marvela, przyczyniając się (anonimowo, bo kultowy wydawca nie przywiązywał wagi do nazwisk autorów) do sukcesu serii o Batmanie, Supermanie czy Kapitanie America. Jego główny powieściowy bohater, Mike Hammer, również był z początku pomyślany jako postać komiksowa – kiedy to nie wypaliło, Spillane spróbował z literaturą. Miał doświadczenie – już  przed II wojną światową publikował opowiadania kryminalne, wzorując się zresztą nie na Chandlerze ani Hammetcie, ale na zapomnianym dziś Carrollu Johnie Daly’m. Daly stworzył sylwetkę Race’a Williamsa – brutalnego macho czasów Wielkiego Kryzysu, detektywa, który najpierw leje w mordę, a potem pyta o godzinę. Ale dopiero Spillane, łącząc narracyjne wynalazki Daly’ego z komiksową estetyką, nadał ostateczny kształt stylowi nazywanemu w Stanach hard boiled – „twardemu” kryminałowi. Mike Hammer nie bez powodu nosi nazwisko „Młot”. Ten blisko 100-kilowy facet o manierach wykidajły to bufon, pijak, cham, sadysta, mizogin i damski bokser, rasista i raptus. Jego metody detektywistyczne sprowadzają się do wyboru między pięścią a rewolwerem kaliber 45. Jeśli brakuje mu podejrzanych, dobiera sobie z niewinnych. "Mam tysiące wrogów, którzy mnie nienawidzą. Nienawidzą mnie, bo jeśli wejdą mi w drogę, odstrzelę im te ich cholerne łby" – mawia, pełen resentymentu i nienawiści. Hammer był dla powojennej Ameryki bohaterem idealnym: poranionym weteranem, prawdziwym facetem od wyrywania chwastów, chodzącym wcieleniem bezwzględnej, ludowej sprawiedliwości. Bez niego najpewniej nie byłoby w kryzysowych latach 70. ani Brudnego Harry’ego, ani Johna Rambo, ani Życzenia śmierci z Charlesem Bronsonem w roli samotnego mściciela. Spillane doskonale zdawał sobie z potencjału swojego detektywa, każąc mu na pierwszych stronach Ja jestem sądem wygłosić taką oto obietnicę zemsty za śmierć kumpla: "Któregoś dnia (...) stanę ze spluwą w łapie naprzeciwko zabójcy. Będę obserwował uważnie jego twarz. A potem strzelę mu w brzuch, a kiedy będzie zdychał na podłodze, dam mu być może jeszcze kopa w zęby. (...) Zabójca musi umrzeć tak samo jak Jack". Kiedy jednak nadeszła kontrkulturowy rewolucja lat 60. a dzieci kwiaty wyległy na ulice amerykańskich miast, Mike Hammer musiał złożyć broń – chwilowo nie był już do niczego potrzebny. A potem został zdetronizowany przez następców: bardziej zaciekłych, bardziej krwawych, jeszcze mocniej nienawidzących całego świata. Spillane wielokrotnie powracał do postaci swojego macho – wydał przez pół wieku 13 powieści z jego udziałem – ale nigdy już nie trafił na taką żyłę złota, jak w pierwszej dekadzie po wojnie.  Dziś czyta się Ja jestem sądem jako zabytek pewnej odległej epoki – od tego czasu złamano już wszystkie tabu, które w tej powieści są jedynie konwencjonalnie zasygnalizowane. Niemniej wyznawana przez Spillane'a zasada, że „przemoc sprzedaje się zawsze lepiej od seksu, a seks i przemoc w połączeniu sprzedają się lepiej niż cokolwiek innego”, sprawdziła się od 1947 roku tyle razy, że nie sposób nie docenić trafnej intuicji autora i jego wyczucia rynku. Historia prywatnej vendetty detektywa Mike'a Hammera w świecie pełnym sprzedajnych kobiet i bardzo złych facetów ma wszelkie cechy popkulturowego dzieła sztuki – dopiero teraz, gdy się zestarzała i pozbyła ówczesnego politycznego kontekstu, książka Spillane'a pokazuje, jak wiele jej zawdzięczamy w kwestii współczesnej masowej rozrywki. To nie erudycyjne, sarkastyczne kryminały Raymonda Chandlera, szybko włączone w kanon literatury wysokiej, wyznaczyły przestrzeń dla popkulturowych gustów kolejnych pokoleń – odpowiedzialne za to były raczej toporne, okrutne opowieści o Mike'u Hammerze.

Co zabawne, sam Spillane nie przypominał raczej swojego bohatera: z uporem trzymał się prowincjonalnego życia, w 1952 przyłączył się do Świadków Jehowy i na wiele lat zawiesił karierę pisarską. Nie pił za dużo, nie bił się, nie rozrabiał. Jego osobliwe dzieje jako autora o najwyższych nakładach w historii USA można chyba podsumować słynnym ostatnim zdaniem z Ja jestem sądem – „To było łatwe”.

Piotr Kofta

(źródło: "Dziennik. Polska Europa Świat" dodatek "Kultura") 

 

Udostępnij

 POWRÓT